Hindi Ho!

May 10th, 2008 by Dżak

Mirik

8.V

W Miriku (zachodnia czesc polnocnej czesci zachodniego Bengalu, niezbyt czesto odwiedzana miejscowosc przez foreignersow) z poczatku poza zamglonym malym jeziorkiem (glowna atrakcja tutaj) nic ciekawego nie zdazylem zobaczyc, bo w trakcie obiadu zaczal sie maly cyklon (echo Birmy czy przedsmak Bangladeshu?), ktory pozrywal pare blach z dachow, rozgonil towarzystwo do domow i hoteli i popsul elektrycznosc. Przynajmniej w zwiazku z wylaczona szwedaczka wydam w koncu troche mniej kasy - wczoraj w Darjeelingu wszystko bylo pozamykane (jako, ze byl to wtorek o ile dobrze licze) poza jedna droga tajska knajpa, w ktorej zaszalalem za 280 rupii. To drozej niz bilet na prawie 600 kilometrowa trase z NJP do Kalkuty.

Po deszczyku sie rozpogodzilo, wlaczam szwedaczke. Najpierw powoli, wloke sie jakas uliczka, szkola, domy, sklepy itd. Po jakims czasie budynki sie koncza, ulica dalej idzie lasem, na zboczu gory pojawia sie jakas delikatna sciezka, ktora wyglada jakby prowadzila na szczyt, wiec oczywiscie musze ja przetestowac. Wlaze nie na szczyt, ale na gran, sciezka gdzies znika w lesie, ide dalej, jakis rozwalony domek, potem 3 groby, w koncu cos a la szczyt, a przynajmniej punkt widokowy z fantastyczna panoramka niewysokich gor zamieniajacych sie zaraz w bengalska rownine. Po przeciwnej stronie calkiem sympatyczny niezbyt gesty lasek. Jest conajmniej bosko, niebo praktycznie bezchmurne, teraz tylko czekac na slonce z odpowiedniej strony.

Do zachodu jescze troche czasu brakuje, wschod zalicze kiedy indziej, spadam dalej. Tym bardziej, ze dobiegaja odglosy trab z buddyjskiego klasztoru. Po kilkunastu minutach trafiam na miejsce, niestety slonce znowu nie z tej strony co trzeba, ale za to w odroznieniu od zdecydowanej wiekszosci klasztorow w Sikkimie tu mozna wejsc do srodka i poprzygladac sie medytacjom mnichow. A nawet pofocic i pofilmowac. Pykam troche zdjec, nagrywam prawie godzine filmu, wiecej dzisiaj nie bedzie, bo mi sie konczy bateria w kamerze. Ale mantra jest codziennie od samego rana.

Zaczyna zmierzchac, wypadam z klasztoru i biegne co sil na wzgorze z nadzieja, ze bedzie ciekawy zachodzik. Troche sie spozniam, ale i tak slonce swieci nie z tej strony, z ktorej sie spodziewalem. Za to wschod powinien byc w porzadku. Troche bladzilem lesnymi drozkami podczas tego biegu, ale schodzac w dol mam surprise - szosa - i to jak sie okazuje bardzo szybko zbliza sie do miasta. Mam wiec opracowany skrocik na rano.

Schodze na dol, czeka mnie tu mgielka nad jeziorem, fotogeniczna laweczka i tym podobne atrakcje fotograficzne. Zdecydowanie najciekawszy wizualnie (poza trekiem) i audialnie fragment podrozy. Po burzy nie ma pradu, nie mam jak sie podladowac. Dobrze, ze pociag do Kalkuty mam dopiero za 3 dni - jeszcze bedzie okazja porzadzic.

Kolacja. Niestety znowu place jak za zboze, jem w jakiejs luksusowej przyhotelowej restauracji, kelnerzy typu “jem buleczke przez chusteczke”, ale przynajmniej w odroznieniu od reszty miasta jest swiatlo. Kelner co chwila podchodzi i widzac pusty talerz albo kufel pyta “finish, sir?”, zastanawiam sie czy to jedyne co potrafi po angielsku.

Przed restauracja tlum ludzi, czekaja na wizyte jakiegos lokalnego oficjela, wszystkie laski z masta ustawione ze swieczkami w rzadku, usmiechniete, ludzie sobie gaworza, powitalne kwiaty czekaja rozstawione wzdluz drogi i i na stole, szpaler drzew zdaje sie klaniac itd. Nadjezdza jakis samochod, ludzie milkna, patrza, samochod jedzie dalej. I tak pare razy. W koncu po jakiejs godzinie (ludzie czekali prawie caly dzien) pojawia sie jegomosc.

Wszyscy rzucaja sie powitac VIPa, tlum skanduje cos o wolnym Gorkhalandzie, gosciu przyjmuje kwiatki, szmatki, wita sie z ludem, bez ochorony - tu sa sami zwolennicy Gorkhalandu, wiec nic mu sie nie stanie. Okrzykom nie ma konca, prowodyrzy juz prawie ochrypli, jeszcze chwila i gosc odjezdza. Wracam do hotelu, za oknem caly czas slychac okrzyki.

9.V

Budze sie troche przed szosta, rzut oka na niebieskie niebo i wypad na wzgorze. Na szczyt nie wlaze, bo juz wczesniej widze, ze chleba z tej maki nie bedzie, wschodzik taki sobie (moze dlatego, ze jestem zdecydowanie za pozno), wracam sie do asfaltowy i ide nia dalej na inna gorke, z ktorej powinno byc widac Kangczendzonge. Widac, ale slabo.

Z daleka slysze jak mnisi zaczynaja swoja impreze. 6:45, dobrze wiedziec, jutro o tej porze powinienem byc w klasztorze dokonczyc nagranie.

Po poludniu znowu zaczyna padac deszczyk. I tak do wieczora, ale tym razem bez cyklonu. Pykam fotki tu i tam, na chwile pojawil sie prad, wiec podladowuje kamere.

Wieczorem po kolacje w hotelowej restauracyjce pije herbatke. Kolez z duzego sita pelnego ziaren wybiera pojedyncze niepasujace kolorem do pozostalych. Ide spac.

10.V

Kolejna pobudka, tym razem 4:30. Sama z siebie, bo jeszcze sie nie dorobilem budzika. Krotki wypad na gorke w poszukiwaniu Kangczendzongi, ale teraz tez nie najciekawiej. Poza tym jest lekko pochmurno.

5:30 - sniadanko, ciasteczka i herbatka zaserwowana przez zaspana pania. I znowu klasztor. Jak w zegarku - 6:45 graja traby. Rejestruje 20 minut ciaglego dzwieku (jest bardzo glosno, kamerowy mikrofon troche nie wyrabia), ponad 2 razy tyle ujec z roznych stron i kolejne zdjecia. W miedzyczasie natykam sie na Guya z treku na Gochea La (spotkalem go tez w Darjeelengu i pewnie spotkam w Kalkucie, bo tez tam sie wybiera). Znowu konczy mi sie bateria w kamerze, schodze na dol.

Wolnego Gorkhalandu jeszcze nie ma, ze to jest wolny net, wiec teraz tylko mirikowa zajawka zdjeciowa, wiecej (z Miriku oraz z treku) wrzuce z Kalkuty.


Komentarze (0)

Notka umieszczona w kategoriach: Bengal, Indie, Mirik